piątek, 10 grudnia 2010

WE ARE IDOLS "We are Idols" CD (Get By Recs)

Takie płyty łyka się bez popity za jednym razem. Kawałek po kawałku, lecą jak pociski, zostawiając spaloną ziemię i zapach prochu. Bez opierdalania, bez silenia się na wielkie aranżacje czy solowe popisy. Dziesięć konkretnych, szybkich i krótkich numerów metalizowanego punka, połączonego ze starym hardcorem. Po prostu d-beatowa jazda bez trzymanki.

Jak tak dalej pójdzie wkrótce będziemy mieli polskie Turbonegro. Piosenki wpadają w ucho, w każdym pojawia się chwytliwy riff albo inny motyw zapadający w pamięć. Przebojowość na wysokim poziomie. Muza stworzona do słuchania na koncercie i mogę zapewnić, zespół na żywo jest istną bombą energetyczną. Grają z pasją i na dużym luzie. To się podoba. Płyta zdecydowanie wybija się ponad przeciętność na polskiej scenie. [6.5 na 10] Travis Bickle

HANGMAN’S CHAIR "Leaving Paris" CD (Bones Brigade)

Uważam, że chłopaki właśnie przebili, to, co zrobili z Es La Guerilla. Już pierwszy album był świetny, ale ten to zupełna rewelacja. Wspaniały, atmosferyczny, brudny i melancholijny, gitarowy hołd dla Eyehategod, Goatsnake czy nawet Alice In Chains i Down. Kompozycje są niezwykle dojrzałe i rozbudowane, ciągną się nawet do dziewięciu minut. Są dwa krótsze, wpadające w ucho, łatwiejsze numery.

Reszta to pięknie skonstruowane, pełne napięcia i rasowych południowych riffów, kawałki naszpikowane dragami, whisky i egzystencjalnym bólem. Tak jak powinno być w sludge metalu. Nisko nastrojone gitary, człapiące tempo, wyjący wokal, podcięte żyły, butelka w dłoni, pistolet za pasem – takie obrazy widzę, gdy słucham tej mistrzowskiej płyty. Jestem w stanie słuchać jej kilka razy pod rząd i nie mam dość. Nie ma drugiej kapeli w Europie, która tak kapitalnie naśladuje nowoorleańskie brzmienie. Bez konkurencji. Klasyk. [9 na 10] Travis Bickle

MONGO NINJA "No Cunt For Old Men" CD (Indie Records)

Bard Eithun, znany, jako Faust, przesiedział dziewięć lat w pierdlu za morderstwo. W swoim czasie bębnił w Emperor. Mam nadzieję, że zszedł już na dobre z przestępczej drogi i będzie nagrywał takie płyty, jak ta. Ciężka nuta na pewno mu się nie znudziła. Wymiata przyzwoity metal z Blood Tsunami, ale znalazł czas, żeby zrobić coś na pełnym luzie, ale z jajami. Mongo Ninja wali mocno, szybko, konkretnie. Zero techniki, zero solówek, zero progresji, żadnych pięknych aranżacji czy klawiszy.


Thrashowo-punkowo-hardcore’owy napierdol. Numery zasadniczo do dwóch minut. W każdym jakiś zajebisty motyw, wpadający w ucho, podobający się od pierwszego przesłuchania. Płyta brzmi jak nagrana na setkę. Żywioł, spontaniczność i energia aż kipi. Pełno brudu, piachu, przepity wokal, bębenki w uszach dostają po garach. Tytuły numerów świadczą o tym, że chłopaki się nie pierdolą („Broken Cock”, „I Hate Your Girlfriend”, „Wheelchair Hooker”). Trochę czarnego humoru nikomu jeszcze nie zaszkodziło. A tytuł albumu to pretendent do mistrza dekady! [7 na 10] Travis Bickle